Kochani Sauadika! z pozdrowieniem!
nadajemy nieco skrotowo i chaotycznie bo nieustajaco w drodze, darujcie nieuczesane watki, to z niedospania, fizycznego zlachania i nadmiaru przezyc co chwile.
dzielimy sie czastka rzeczywistosci, ktorej tu-teraz swiadkujemy, na swoja obrone mamy zamordowujace lazikowanie, mnostwo detali dajacych do myslenia, emocje calkiem nowe, co ich nie ma kiedy poskladac (zrobimy to na emeryturze ;).
w kafejce internetowej lata motyl i mini komarki, a my niewiele sobie z poscigu szczurow i plasmodium vivax chwilowo czyniac odprawiamy tu cudnie wykanczajace wczaski :)
wlasnie szefu komputerow z kolezanka spiewaja piosenki, jest po polnocy (troche miaucza)
do rzeczy:
nasz airbus Air France siada po poludniu, autobusem AE2 z lotniska z cala watacha backpackersow docieramy do Kao San Rd., w 30 stopniowym skwarze (pora sucha), pod niebem odrobine zachmurzonym, mnostwo agencji turystycznych, raj dla zachodniego turysty rasy lonley planet (darujcie zlosliwostke) - wszystko samo wlazi w rece, powodujac ze przemieszczanie sie miedzy miasteczkami i tubylczymi frykasami przyrody (swietna organizacja infrastruktury!) jest jak bajeczka dla grzecznych dzieci.
surowy hostel KC Guesthouse www.kcguesthouse.com z fajna, serdeczna szefowa mowiaca falsetem w thai english ;),
migiem prysznic i nic ze noc bezsenna, nic ze jet lag, mamy kocie mordki z ciekawosci i czem predzej wyskakujemy na rekonesans buddyjskiego miasta Bangkok.
Tajowie grzeczni, usmiechnieci tak ze srodka lagodnym usmiechem dzieciaka, klaniaja nam sie w wielu kawiarniach, pomocni, nie podnosza glosu, wierzymy ze przy tym uczciwi :)
nikt nikomu w dorge nie wchodzi i krzywo nie zyczy, to widoczne golym okiem
np czesc naklada maski, zeby w razie zwyczajnego przeziebienia nie infekowac innych na ulicy. Mile.
Zaczynamy troche sie targowac raczej dla zabawy, w ktorej i oni potrafia zachowac umiar.Narod z klasa. Zreszta te smieszne ceny.. najlepiej wyjsc ze sklepu, cena spada natychmiast :)
Atakuja nas zapachy dziwaczne i niczemu niepodobne, sciana smrodu bije od suszonych rozmaitych rybek, znane jedynie z obrazkow owoce, mnostwo warzyw, uliczne bary do zwariowania roznorodne,
nie wiemy co z czym ale mamy ochote sprobowac wszystkiego, paleczki nam za sztucce od samego poczatku, jakos widelec tu nie pasuje :)
szukamy duriana - owoc dosc perfidnie cuchnacy, za to - slyszalysmy smaczny, w konsystencji taki niby serek brie moze, na razie bez sukcesu
bez azymutu lazikujemy za to niemilosiernie dlugo od uspionego najwyrazniej juz china town, swiatynie tyle 'przepyszne' co kiczowate,
czujemy sie swojsko
facecik na zoltym rowerze-trupie eskortuje nas prawie godzine, wskazujac kierunek do Chinczykow na kazdej przecznicy, na koniec nas pozdrawia i z usmiechem odjezdza pod prad ;)
w miescie cisnienie i agresja na poziomie zero.
troche bezdomnych spi w witrynach sklepow przy chodnikach, niektorzy zebrza, bez nachalnosci, mijamy poduszke na ktorej chory maly kociak z puszka na pieniadze.
lowimy aromaty trociczek z przydroznych kapliczek (wotywne owoce, kadzidla, kwiaty plasticzane ;>, lampki choinkowe, sporo zlocistosci i koronek, w jednej kawiarni interentowej w kapliczce ulozony przy posazku czosnek, w innej butle wody mineralnej, nie wiemy co na to Budda, ale podobno jeden birmanski lubi nawet makrele - sprawdzimy to wkrotce).
jest mimo tandety wdziek i lekkosc w Tajach
w ich celebrowaniu religii.
Po drodze mijamy mnostwo zielonych skwerkow, swiatynie , pomnik demokracji, mijamy kilkadziesiat portretow krola powazanego przez wszystkich, krol na scianach budynkow na wielkich plakatach obrazach nad skrzynkami pocztowymi w instytucjach i w domach, ryjek krola nalepiony na gasnice przyczepiona do sciany, etc
chodzimy pod murami jakiejs agendy miejskiej opisanej krzakami, wlazimy gdzie sie da, podpatrujemy ich troszke..
swiatynie z plonacymi lampkami w kazdym domu, nawet na klatce schodowej w towarzystwie kilku zaparkowanych skuterow
na ulicach poza strefa turystyczna pustki. Ola zamawia kolacje za 2.5 pln, ryz z warzywami i kurczakiem, chyba troche kolendry, sosy, wesola rodzinka lokalsow w obsludze, bar lokalny podobny do sklepow miesnych w PRLu.
Wracamy pozno ryksza fajnie rozowo-niebiesko oswietlona, cisza, zapachy juz dyskretne, ciagle nie mozemy przyzwyczaic sie ze tu tak cieplo. Polowe plecakow zajmuja niepotrzebne sweterki i dlugie spodnie, czy nasze zabudowane 'buty na weze', ktore spokojnie czekaja na Bagan w Birmie. Zupelnie wystarcza klapki, sandaly, lekka szmatka na kark.